Wczoraj (30 sierpnia 2017 r.) musiałem uśpić moją świnkę morską. Miała na imię Watson i była z nami 6 lat. Czy można kochać takiego małego gryzonia? Oj tak, bardzo. Płakałem jak bóbr chociaż w tym roku skończyłem pięćdziesiątkę. Tym tekstem chcę się z nim pożegnać i powiedzieć jak ważny był w moim życiu. Taki mały, a taki ważny. Mówiliśmy, że jest to pieskowa świnka. I chyba naprawdę miała duszę psa. Na początku bardzo nieufna i płochliwa, potem bardzo się do nas przywiązała. Była śliczna i słodka, rozetkowa. Miała piękną, biało-brązową sierść. Świnka została kupiona …dla dzieci, które chciały mieć zwierzątko. Oczywiście po miesiącu to ja i żona musieliśmy przejąć wszystkie świnkowe obowiązki – sprzątanie, karmienie, leczenie, głaskanie, kochanie… Dla Watsona szukałem na mieście najlepszej sałaty, pietruszki. Wokół domu specjalnie zapuszczałem mlecz, żeby wiosną i latem zrywać mu świeże listki. Jak zauważyłem, że lubi natkę marchewki i liście szpinaku też je miał. Komu teraz będę to wszystko znosił? Przez 6 lat codziennie rozmawiałem z Watsonem, głaskałem go. Czasami wymyślałem mu, że jest małym burdelarzem, jak siano i wiórki z klatki trafiały na podłogę. Watson nie obrażał się, cierpliwie słuchał co mam do powiedzenia i też mówił do mnie. Wymownie opierał się przednimi łapkami o miskę i …wołał jeść. A niezły z niego był głodomór. Ważył ponad kilogram. Uwielbiał przesiadywać u mojej żony. Rozpłaszczał się wtedy podczas głaskania i pomrukiwał z zadowolenia. Mieszkał w klatce non stop otwartej, z której bał się wychodzić. Jak otwieraliśmy lodówkę, myliśmy liście warzyw albo szliśmy do niego z jedzeniem - bohatersko opierał się łapkami o brzeg drzwiczek i wystawiał głowę za klatkę jakby chciał wyskoczyć.
W tym roku, przed Bożym Narodzeniem, zauważyliśmy u Watsona powiększony sutek. Wet ocenił, że to guz i poinformował, że można go usunąć, ale znieczulenie może być śmiertelne. Świniaczek dostawał więc leki przeciwzapalne, robiliśmy mu okłady z sody oczyszczonej, smarowaliśmy maścią. Guz trochę się zmniejszał. Latem okazało się, że to ropień, który nie wiadomo kiedy się ewakuował. Została ziejąca rana, która się zainfekowała. Leczenie antybiotykami nie pomogło. Wczoraj Watson wyszedł z domku i przewrócił się idąc w stronę wyjścia lub miseczki. Tak ciężko oddychał, że wiedziałem, że to koniec. Jedyne co mogłem zrobić to ulżyć cierpieniu Mojemu Przyjacielowi. Żałuję, że zimą nie zdecydowałem się na operację.
Dzień przed uśpieniem Watsona do naszego ogrodu przybłąkał się mały kotek. Jakaś wędrówka dusz? Życie za życie? Przygarnęliśmy. Kotek – Jasiek – od wczoraj mieszka z nami. Ale cały czas myślimy o naszym kochanym Watsonie…