Postautor: Ulfhildr » 24 kwietnia 2016, 18:30
Życie jest, jakie jest. Jest czas rodzenia i czas umierania. Ostatnio zaczęłam zgłębiać tajniki buddyzmu i medytacji, zmienił się trochę mój pogląd na życie i umieranie. Wszystko na tym świecie ma swoją energię życiową, która krąży w nas w mniejszym lub w większym stopniu. Kiedy coś ją w nas blokuje pojawiają się choroby fizyczne, zaburzenia osobowości jak depresja, nerwica, lęki, niepowodzenia życiowe, nie odczuwamy przyjemności, spełnienia, nie widzimy sensu w naszym istnieniu. A kiedy przestaje krążyć całkowicie- umieramy. Ciało idzie do ''piachu'', a ta energia nie przepada nigdzie, nadal tu jest i napędza wszystkie istoty. Przynajmniej tak rozumiem to, czemu poświęciłam kilka ostatnich dni.
Mój umysł najwyraźniej włączył mechanizm obronny, powiedział ''nie przyzwyczajaj się''. Odeszły mi w tym roku już 4 świnki. Z każdą kolejną jakbym obojętniała... Nie to, że je głodzę, że mają syf w klatkach. Karmię je, zmieniam im wodę, zamiatam bobki ale robię to tak... mechanicznie. Nie cieszy mnie kontakt z nimi, unikam go. Mój chłopak się z nimi bawi. Tyle się już naoglądałam tych martwych świnek, że jak sobie pomyślę, że to samo miałoby spotkać Biszkopta albo Bonifacego, albo Mamuśkę... No nie do wyobrażenia... Rozmyślam już 3 dzień, co tu począć. Biszkopta mogłabym zwrócić do hodowli. Z panią Kingą (właścicielką Bella Cavia) mam dobry kontakt, wymieniamy maila co jakiś czas. Zrozumiałaby. Bonifacego mogłabym oddać do adopcji, ktoś by go pokochał, to fajny chłopak. A Blue Jean? Nie byłabym w stanie oddać jej do tej mordowni. Siedzi teraz biedna sama. Wczoraj spała takim głębokim snem, że się przeraziłam, że umarła. 2 tygodnie temu umarła przy niej jej córeczka, 2 dni temu Koko... To jest gigantyczne przeżycie. Nie reagowała na mój dotyk, głos, tupnęłam w podłogę, potrząsałam baldachimem nad jej głową. Nic. W dotyku wydawała się być taka zimna i sztywna, czyli obrazek, który niestety bardzo dobrze znam. Odezwała się dopiero jak nią delikatnie potrząsnęłam. Kamień spadł mi z serca... A już tak panikowałam.
Nie mam odwagi i nie mogę się zebrać żeby napisać do Anki- kobiety, od której adoptowaliśmy Koko. Miałyśmy całkiem dobry kontakt, kochała Gadzinkę (bo tak się u nich wabiła). Nie wiem, w jaki sposób mam jej przekazać informację o tym, co się stało. To będzie dla niej ogromny cios, pewnie jeszcze większy niż dla nas. Była u niej od maleńkiego, podobno w porze karmienia był ryk, bo uświadamiała sobie za każdym razem, że teraz jest u nas i że już nie ma komu dać tego liścia czy tam marchewki, którą przygotowała. To co będzie teraz?
Szkoda mi tego wszystkiego, miałyśmy sporo wspólnego a teraz to się wszystko urwie, bo Koko już nie ma... Chcieli ją nawet odwiedzić któregoś dnia z całą rodzinką, bo nie mają do nas daleko. Żałowałam bardzo, że Pepsi nie doczekała tego spotkania, bo zobaczyliby, jak dziewczyny się świetnie dogadują i jak Koko się cieszy z towarzystwa. A teraz nie ma już kogo odwiedzać...
Pocieszające jest to, że nie musiałam oddać Koko do utylizacji, tylko spoczęła sobie godnie pod drzewem. I że chociaż kilka razy w życiu skosztowała trawy. A już tak się cieszyłam z tej wiosny, mieliśmy w planach kupić każdej parce po wypasionym przestronnym wybiegu. Zaznałaby wreszcie czegoś innego niż życie w bloku w ciasnej klatce. Niestety stało się inaczej...