Minęło już dwa lata, ale ja nadal nie potrafię odżałować tamtej świnki. Bywały chwile dobre i złe, nieraz popełniałam błędy. Mimo wszystko jakoś się starałam to wszystko ogarnąć. Dlaczego odszedł, pomożecie rozwikłać tą zagadkę? Opiszę, więc szczerze jak się nim zajmowałam.
Karmiłam go Vitapolem, wiem, że to świństwo, ale rodzice nigdy nie pozwolili mi zamawiać czegokolwiek przez internet. Dostawał własne siano, w lato codziennie był na trawie. Znosiłam mu świeże zioła z pól, gdy jadłam jakiś owoc czy warzywo on też zazwyczaj dostawał. W klatce często wisiały też kolby z Nestora. Miał duże poidełko, które okropnie często zieleniało, ale za każdym razem porządnie je oczyszczałam. Jeśli brakowało wody, a ja znajdowałam się w szkole czy zwyczajnie nie mogłam napełnić poidełka robiła to moja mama. Przez pierwsze miesiące prosiak mieszkał w przy małej klateczce, potem zakupiłam mu większą 80x50. Oprócz tego trafił do mnie z grzybicą, smarowałam go różnymi specyfikami, nawet zabrałam do weterynarza. Po jakimś czasie walki, objawy ustąpiły. Jako podłoże przez długi okres czasu stosowałam Jaśkowe wiórki. Właściwie do czasu, aż popadł w chorobę. Przestał jeść, osowiał i zawiozłam go z braku alternatywy do kocio-psiego weterynarza. Stwierdził, że to... alergia na wióry. Dał mu antybiotyk, kazał zmienić podłoże na ligninię i podawać Biotyk. Zamiast ligniny zaczęłam stosować ręczniki papierowe, a na to siano. Dokarmiałam w tym czasie knurka pepitką, dawałam Biotyk. Wyszedł z tego cało na szczęście. Ściółka papierowo-sianowa została już na stałe. Pominęłam temat oswajania prawda? Właściwie to przyzwyczaił się do mojej obecności dopiero po roku. Z początku mocno nieufny, ale nie odpuszczałam. Wyciągałam go na siłę z klatki na ręce, głaskałam, dawałam jedzenie z ręki i mimochodem często znajdowałam się przy jego klatce. Przywiązałam się do niego, a on do mnie. W końcu zaczął się rozkładać na kolanach i zasypiał, rano witał mnie kwiczeniem. Pozwalał mi się głaskać, sam przychodził do ręki z jedzeniem. To pokrótce będzie chyba tyle.
Początek lipca 2015 r, pamiętam dokładnie. Ściągnęłam mu górę z klatki, a później w pudełku po butach wyniosłam go na dwór. To był wczesny ranek, na trawie jeszcze znajdowała się rosa po wczorajszym deszczu. Umiejscowiłam go pod drzewem, bo miało być ciepło w dzień. Narwałam mu przeróżnych ziół : rumianek, mlecz, trawa, babka lancetowata i to co się nawinęło. Trochę go obserwowałam w czasie jedzenia.. Potem zostawiłam go na podwórku samego jak zawsze. Wodę w końcu miał, żarełko też... Nigdy nie było z tym najmniejszego problemu. Dopiero o 17-18 przyszłam po niego, żeby go zabrać do domu. Nie ruszał się, przesunęłam go też nic. Dotknęłam łapek, były trupio-zimne. Wszystko stało się jasne. Odszedł, a mnie od tamtego czasu zostawił w wielkim żalu. Uwielbiałam tego knurka i do dziś z rozrzewnieniem oglądam zdj zwierzaczka. Czasem wracam do tego i nie mogę dociec dlaczego? Co było nie tak? Czy miał chore serce? Czy to udar przez upał?