Witajcie!
Jak zapewne stali bywalcy wiedzą, zdążyłam się już ucieszyć z udanej próby połączenia 2 samców w różnym wieku. Można powiedzieć, że pochwaliłam dzień przed zachodem słońca, bo tak do końca różowo to nie jest. Owszem, wcześniej mieszkały kilka dni w kartonie i dogadywały się wręcz wzorowo. Dziś uznałam, że chyba wystarczy tego gnieżdżenia się i przygotowałam im na nowo klatkę. Wyszorowałam kuwetę jeszcze raz, nasypałam czystego żwirku, kupiłam nową matę łazienkową, wyprałam ją, żeby nie pachniała tak chemicznie, wysuszyłam na wietrze, położyłam na wierzch. Powiesiłam kulę na siano, postawiłam michę z jedzeniem. Uszyłam im wczoraj poduchy do leżenia. Zrobiłam też tunel z kartonu. Wszystko było neutralne. Nadszedł wreszcie ten moment i wpuściłam chłopaków, a sama usiadłam w bezpiecznej odległości i obserwowałam. Po chwili wszędzie były gigantyczne bobki, karma rozsypana. Co mogłam, to wyzbierałam. Śmiałam się z tego. Przez jakieś 40 minut krążyli obydwaj po swoim lokum, oglądali wszystko, obwąchiwali. Małemu bardzo przypadł do gustu tunel, cały czas wchodził do niego i wychodził i tak w kółko. Z radości zaczął popcornować. Większemu też się udzieliło. Nagle zaczęli się wzajemnie przeganiać. Wcześniej skubali razem spokojnie sianko. Wzięłam to za niewinną zabawę, obydwaj przecież są jeszcze młodzi. I jak się nie zaczęło... Mały (3 miesiace) zaczął ''kopulować'' z mordką tamtego drugiego, a to znowu większy atakował od tyłu mniejszego. Przeganiały się, mały umykał przez tunel, piszczał, ustawał na chwilkę, a potem sam prowokował. Trzymałam rękę na pulsie ale też nie panikowałam za bardzo, bo miałam świadomość, że jakoś muszą się dogadać. Zmyliło mnie to, że nie było warczenia, szczękania zębami i ogólnie ogromnej agresji, jaka wystąpiła przy pierwszym ich spotkaniu.
Nagle do pokoju wpadła mama. Klatki stoją przy drzwiach, miała więc widok od progu. Pyta się mnie nagle, co tu tak czerwono, przecież przed chwilą sprzątałam. Spuściłam z nich oko dosłownie na 3 minuty żeby odpisać komuś na wiadomość. Patrzę, a obydwaj mają zakrwawione nosy. Wstałam i podeszłam do klatki, a tam jeszcze lepiej- cała odblaskowozielona mata we krwi, poduchy ufajdane. Było to bardziej rozdeptane, niż bezpośrednio nakapane. Pod matę przesiąknęły jakieś 3-4 drobne kropelki. Skala krwawienia nie była więc aż tak duża ale efekt zwalał z nóg. Pędem grabnęłam obydwu i zaczęłam ich dokładnie oglądać. Większemu nic nie jest, poza tym, że kwalifikuje się do ''prania''. Mały krwawił z podwozia, zostawił mi na ręku czerwone stempelki. Trudno mi się dokładnie przyjrzeć, bo ma czarną sierść ale najprawdopodobniej oberwał w brzuszek tuż nad narządami płciowymi, bo tam ma poklejone włosy. Odsadziłam go żeby poobserwować jego zachowanie. Nie wygląda na cierpiącego i obolałego- wręcz przeciwnie- chodził mi po kolanach, węszył, zadzierał łebek z impetem, gruchał. Jak tylko zobaczył kolegę w klatce zaczął do niego płakać. Tamten mu odpowiedział i teraz jest histeria. Razem żyć nie mogą (za przyczyną małego, bo to on prowokuje), osobno też nie. No i jeszcze lament mojej mamy, że nasprowadzałam tego, na co mi to wszystko i żebym nawet nie próbowała trzeci raz, bo one ABSOLUTNIE nie mogą być razem i już w tej chwili trzeba podzielić klatkę. To jej gadanie mnie demotywuje.
A Wy co sądzicie na ten temat? Miał ktoś może podobne przejścia? A. I czy powinnam chuchać na zimne i zabrać małego ze sobą do weterynarza? Tak przy okazji, bo i tak wieczorem wybieram się z najstarszą na kontrolę.
Z góry dzięki za odpowiedzi!