W życiu każdego opiekuna świnki morskiej, może nadejść konieczność podjęcia decyzji o poddaniu świnki jakiemuś zabiegowi chirurgicznemu. Tak było z naszą 2-letnią Pigi, która bez wcześniejszym objawów w ciągu doby straciła futerko na boczkach w okolicy jajników. Wcześniej nigdy nie chorowała, zawsze miała świetny apetyt i doskonały humor, który udzielał się wszystkim domownikom. Była żwawa i wesoła, mimo tych nagle powstałych łysinek, które od razu nas zaniepokoiły. Szybka wizyta u weterynarz specjalizującej się w małych zwierzątkach futerkowych, badanie usg i diagnoza – cysty jajnikowe – schorzenie występujące wg. niektórych źródeł u 76% świnek. Mimo ryzyka, doktor wskazała operację, jako jedyne dobre wyjście. Przestrzegała przed odkładaniem zabiegu, co mogłoby się skończyć zaburzeniami hormonalnymi, utratą apetytu, licznymi wzdęciami,
a ostatecznie wycieńczeniem i śmiercią zwierzątka w cierpieniu. Nie chcieliśmy, by taki los spotkał naszą wyjątkową Pigi. Decyzja o oddaniu świnki na zabieg, przyszła tym łatwiej,
że pani doktor zapewniała, że nasze zwierzątko jest młode, silne, w doskonałej kondycji i pełne wigoru. Operacja ta miała być w gruncie rzeczy niczym innym, jak sterylizacją, podczas której wraz z macicą i jajnikami miały zostać usunięte owe nieszczęsne cysty. Ot, rutynowy zabieg, któremu podobno, poddaje się wiele świnkowych samiczek, a pooperacyjne komplikacje nie występują zbyt często.
Kluczowe miały być pierwsze 2 doby po zabiegu, podczas których świnka mogła wymagać bardzo wzmożonej opieki, a my wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie ją jej zapewnić. Potem miało być z górki.
Przekonani o konieczności ratowania Pigi i dania jej szansy na kolejne szczęśliwe lata życia, oddaliśmy naszą Pigusię na operację. Po niespełna 2 godzinach wybudzona świnka, z wygolonym i zszytym brzuszkiem wróciła do domu.
Nie chcę ze szczegółami opisywać, jak dramatyczne było krótkie, 6 dniowe życie Pigusi po operacji. Mimo czuwania przy niej dniem i nocą, prób karmienia i pojenia jej strzykawką, ciągłego kontaktu z weterynarzem (bywały dni, że jeździliśmy 2 razy dziennie), kroplówek, zastrzyków, które miały przynieść jej ulgę i ratować, przegraliśmy naprawdę heroiczną walkę o jej życie. Nasza Pigolinka odeszła na rękach swojej Pani w minioną niedzielę…
Mam w pamięci obraz naszej świnki sprzed tygodnia – żwawej, wesołej, pełnej wigoru i apetytu, wypełniającą swoją obecnością cały dom i szczęśliwej – chociaż z nieco łysymi boczkami. Nie wiem, ile by w takim stanie jeszcze pożyła. To zależy jak szybko i czy w ogóle rosłyby cysty. Może 2 miesiące, a może kolejne 2 lata?
Tak, czy inaczej, nie mogę pozbyć się myśli, że w imię dobra tego bardzo wdzięcznego zwierzątka i dla ratowania jej życia, ta operacja tylko drastycznie je skróciła, będąc brutalnym gwałtem na całym dotychczasowym, szczęśliwym istnieniu Pigi.
Nie mam pretensji do weterynarz operującej świnkę, że spartaczyła zabieg. Wykonała go skutecznie i zgodnie ze sztuką. Tylko że…
No właśnie… Nasz lęk przed przedwczesną utratą kochanego zwierzątka i możliwymi powikłaniami, gdyby choroba postępowała, spowodował u nas brak przytomności i refleksji że:
TAKICH MAŁYCH ZWIERZĄTEK NIE OPERUJE SIĘ PREWENCYJNIE!!!
Zabieg chirurgiczny TO OSTATECZNOŚĆ i ostatnia deska ratunku, gdy nie zostaje już nic innego, a świnka i tak nie ma już perspektyw na dalsze życie. Nasza Pigi, jednak miała…
Niech nasze bolesne doświadczenia, będą przestrogą dla wszystkich osób, mających podobny dylemat. NIE OPERUJCIE SWOICH ŚWINEK, jeśli bez zabiegu mają jeszcze szanse na choćby krótsze, ale normalne życie. One są zbyt małe i zbyt delikatne, aby przetrwać tak poważną ingerencję jak narkoza i otwarcie jamy brzusznej.
Nigdy nie zdecydowalibyśmy się na takie rozwiązanie, mając świadomość jakie są jego prawdziwe konsekwencje.
Piguś, jak Cię przeprosić że nie wiedzieliśmy… [']