Postautor: LunCavia » 22 marca 2007, 20:21
Miałam nadzieję, że będzie dobrze. 8 zarwanych nocy i 8 strasznych dni dawało jakieś efekty. Jakieś...
Miałam nadzieję, że się ułoży, że wszystko się unormuje. Przechodziliśmy wiele huśtawek. Wzdęcie, biegunka, brak apetytu. Ze wszystkiego go jakoś wyciągałam. Jakoś. Lecz on nie chciał żyć. W ciągu tych 8 dni serce stanęło mu dwukrotnie. Zawsze masaż serca i sztuczne oddychanie jednak budziły go spowrotem do życia. Byliśmy na dobrej drodze. Byliśmy...
O 19.38 przyszłam go nakarmić. Jak zawsze. Lecz on nie był taki jak zawsze. Siedział w kącie. Kisha coś podejrzewała. Pierwszy raz była jakaś smutna. Nie przyszła się przywitać. Wyciągnęłam go.
Serce stanęło mu o 19.40. Oczywiście zareagowałam na to masażem i sztuczym oddychaniem jak zawsze, ale nie przynosiło to dobrego efektu. Udało mi się przywrócić akcję serca, ale tylko na chwilę.
Maluch otworzył oczka, spojrzał na mnie jakby chciał powiedzieć: To nie twoja wina. Ja nie chce żyć. Dziękuję za wszystko...
Patrzył tak 38 sekund. Potem serce ponownie stanęło.... Tym razem masaż serca nie przyniósł efektu. Nie podniósł się już...
Kilka najgorszych minut mojego życia. Pierwszy raz zwierzak odchodził na moich rękach...